sobota, 30 sierpnia 2014

POMYSŁ NA SOBOTĘ - Pleśniaczek, kruche ciasto z owocami


Ulubione smaki dzieciństwa należą do lata. Te ukryte pod warstwami są szczególnie radosne.
Żadne mi w głowie czekoladowe, słodkie, ciężkie ciasta.
Serniki na nowo zapewne zawitają jesienią.
Teraz królują owoce. Uwielbiam je przetwarzać. Niestworzone ilości pakuję w ciasto i rozpływam się nad nim :)))



Sobota, lenistwa czas :)) Kawa. Ciasto. Relaks.
KOCHAM ŻYCIE!



Schodzi w pięć minut... potrafię je robić dwa razy dziennie...nawet w nocy. (Sobotę trzeba mieć w końcu wolną:)) Na potrzeby najbliższych.
Podobno najlepsze, z owocowych.
Polecam Wam gorąco!


Składniki:
5 jajek
250 g margaryny
3 szklanki mąki
1/2 szklanka cukru
1/2 szklanki cukru pudru
2 łyżki kakao
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
owoce sezonowe lub słoik dżemu
opcjonalnie cukier wanilinowy

Sposób przygotowania:
Przesiać mąkę, dodać proszek, cukier (plus cukier wanilinowy), posiekać margarynę, żółtka, wyrobić ciasto. Podzielić ciasto na 3 części - do jednej dodać kakao - schłodzić (1 godz. w lodówce). 
Pierwszą część ciasta rozkruszyć (albo zetrzeć na tarce) na blasze wysmarowanej margaryną, na to wyłożyć owoce, a na nie część ciasta z kakao. Białka ubić na sztywno, stopniowo dodawać cukry. Rozsmarować na cieście, zetrzeć na pianę pozostałą część ciasta. Piec około 40 minut w temp. 180 st. C.


Plesniak to ciasto o wielu twarzach, unikalny smak tworzony jest przez warstwy, które w połączeniu tworzą go tym ulubionym, wyjątkowym. Nazywany przeróżnie - skubańcem, przekładańcem, strzępcem - jakkolwiek, nosi w sobie jedno - sentyment, do dzieciństwa :)) myślę, że nie tylko mojego. 

Pleśniak to placek, składający się z czterech warstw. Pierwszą z nich stanowi spód z rozwałkowanego, kruchego ciasta. Na tym spodzie wykładam właśnie umyte, owoce sezonowe lub mrożone. W ilości big.
Maliny, jeżyny, jagody, wiśnie, agrest, jabłka, wszystko się nada co macie pod ręką :)
Serce plesniaka stanowi kolejna warstwa startego na tarce kruchego ciasto z dodatkiem kakao. Na to wykładam ubitą na sztywno pianę z białek, do której pod koniec dodaję cukry. Ostatnią, wierzchnią warstwę, stanowi kolejna warstwa, startego na tarce, jasnego ciasta.




Łapcie ostatnie sezonówki i do piekarnika marsz! delektować się ta przyjemnością,
ktoś chce? :)))

środa, 27 sierpnia 2014

100% NATURY Z MAKE ME BIO, migdałowy peeling do twarzy



Z produktami Make Me Bio zaprzyjaźniłam się w najlepsze.
Jak już nie raz pisałam, moja cera ma to do siebie, że przezywa wzloty i upadki.
Chucham i dmucham, konsultuję każdy krok z dermatologiem, badam się regularnie. Ale czasami na marne, gdyż są dni kiedy zwykłe użycie wody przeradza się w lawinę łez. Są dni, kiedy wszystkie EKO produkty doceniam i wielbię, czczę i pokłony oddaję dla producenta. Są jednak i te dni kiedy przeklinam swoje działania w myślach. Bo producent nie jest tutaj winny, ale ja - ta co dobiera nieodpowiednio, lekkomyślnie produkty w pielęgnacji tak wrażliwej, kapryśnej i skłonnej do zapychania cery jaką posiadam.


Ten przyjazny dla oczu proszek, został stworzony na bazie słonecznika i słodkich migdałów, owies tutaj też gra swoją kluczową rolę. I cynamon, który pamiętam z czasów młodzieńczych jak już wtedy kombinowałam w kuchni z maseczkami własnej roboty, wtedy był moim ulubionym produktem w tym temacie.

Dziś, korzystając z prawie gotowego produktu*, mam świadomość, że wszystkie produkty tej marki stworzone są na bazie bezpiecznych surowców pochodzenia roślinnego. Składniki pochodzą z przebadanych upraw i są starannie wyselekcjonowane i odpowiednio skomponowane przez zespół doświadczonych technologów i dermatologów - zatem, wymagam więcej, niż od swoich robótek kuchennych :)).


*Proszek po zmieszaniu z odrobina wody w dłoniach, bądź miseczce ( zazwyczaj wybieram druga opcję) powinien przybrać formę peelingu, która w moim pojęciu powinna być dość płynna, z wyczuwalnymi drobinkami, dobrze peelingujący, trzymający się skóry produkt. Peeling mechaniczny, kojarzy mi się również z ostrzejszym zdzierakiem. I w tym miejscu producent rozdziera moje spostrzeżenia na temat tego cudaka. Otóż, produkt owy jest baaardzo delikatny, niewiele ma wspólnego z tym z rodziny mechanicznych, bliżej mu do enzymatycznego, ale! własnie przez to toporne rozprowadzanie produktu na twarzy klasyfikuję go nadal w dziale mechanicznym. Czyni go to zatem kosmetykiem z miejsca nie przeznaczonym do mojej cery. Nie trudno się domyślić, że bardzo dobry z niego produkt, świetnie ściera martwy naskórek, jest bardzo delikatny, pozostawia twarz gładką i oczyszczoną. Zapach cynamonu jest przyjemny i wyczuwalny podczas użytkowania, jednak do szarlotki to mu daleko.  Co cenie sobie w nim, to fakt, ze dogłębnie oczyszcza moją cerę, przygotowuję go tuż przed użyciem i mam pewność, że produkt ten ma bajecznie, zdrowy skład. Piękna to jest świadomość, że kładę z czystym sumieniem samo dobro na twarz, szkoda tylko, że ona już tego nie docenia, to nie wina produktu. Po prostu nie jest on odpowiedni dla niej, wtedy kiedy ma gorsze dni. Roznosi mi niespodzianki po całej twarzy, dlatego stał się produktem dla mnie bardzo wydajnym - pozostaje mi się delektować jego własnościami w dni, kiedy moja cera nie raczy mnie wypryskami. Wtedy to jest sielanka, cera chłonie momentalnie każdy później nałożony krem. Zdecydowanie pomaga mi przedłużyć jej lepsze dni.

Skład: Avena Sativa (Oat) Meal, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Meal, Helianthus Annuus (Sunflower) Meal, Kaolin, Cinnamonum Cassia (Cinnamon) Bark

Cena: 27zł
Pojemność: 60g
Dostępność: sklep internetowy Make Me Bio [klik], aktualne promocje znajdziecie na profilu FB [klik]


Seria recenzji naturalnie z Make Me Bio dobiegła końca.
Zapraszam Was raz jeszcze do zapoznania się z gamą produktów, o których miałam przyjemność już pisać:

  • krem do twarzy, Orange Energy [klik]
  • delikatny puder myjący 2w1 [klik]


Jak się wiodą Wasze znajomości z produktami Make Me Bio? :))


środa, 13 sierpnia 2014

Ulga dla cery w upalne dni z Make Me Bio, Orange Energy

Zatraciłam się w tym zapachu. Działaniu, ukojeniu i regeneracji.
Kolejny raz na własnej skórze przekonałam się, że drastyczny antybiotyk nie jest w stanie mi tyle dać, co genialny skład.
Tak, bo tutaj Make Me Bio daje czadu od samego początku.
Początek tej finezji rozpoczyna się od dość szorstkiego sznurka, który musimy rozwiązać, aby dostać się do środka :) Masywny słoiczek wykonany z ciemnego szkła idealnie leży w dłoni.
A sama zawartość...na twarzy.
Kwiat pomarańczy to jest to co moja skóra chłonie przez noc.


Nie wybrałam sobie tego kremu sama, w mailu z konsultantką firmy Make Me Bio, poprosiłam o wybranie go za mnie. Przyznać muszę, że czasami jestem zmęczona kompletowaniem odpowiedniej pielęgnacji, szukaniem dziury w całym, tak zwanego winowajcy za niepowodzenia na skórze.
Mimo, że firmę stosuję kompleksowo podczas wieczornej toalety, to miałam obawy co do samego kosmetyku. Konsystencja jest mocno zbita, bardzo treściwa, masełkowata. Nie wróżyłam przychylnej reakcji mojej suchej skóry skłonnej do zapychana.  Na szczęście gładko sunie po twarzy...i tak jakoś przyjemnie się go nakłada. W głowie miałam jeszcze te myśli, o obietnicach producenta i rozjaśnieniu cery.


Znajomość pozytywnych właściwości kwiatu pomarańczy takie jak tonizowanie, na czym najbardziej mi zależało nie mogło być tutaj bezużyteczne. To ten krem, odkryty bardzo przypadkowo, który odpowiada za regenerację naskórna, uspokojenie wulkanów podskórnych, całkowite wyciszenie cery. Tonizowanie tutaj odbieram na najwyższym poziome, bowiem jest ono w moim przekonaniu kluczem do sukcesu z zadowolenia mojego z używania tego kremu. Olejki z migdałów, jojoba i shea doskonale nawilżają, odżywiają i chronią skórę nie pozostawiając uczucia lepkości. Wyciąg z rumianku pełni uspokajająco - łagodzące funkcje. W połączeniu z aromatem i bazą pomarańczy, jest to raj dla zmysłów. Kunszt dla skóry, gdyż mimo nawilżenia na dobrym poziomie, najbardziej cieszy mnie to delikatne ściągniecie skóry i wyrównanie kolorytu. Ten aksamitny krem jest moim liderem tejże firmy - za oszałamiający zapach, działanie, skład i cenę!


Bo tak naprawdę można tutaj długo pisać, o pięknym opakowaniu, ale...my to już wiemy :) o zapachu, który po prostu trzeba powąchać, bo żadne przymiotniki wprowadzone w zdanie nie są w stanie oddać tej aury, która rozpieszcza nozdrza. Dla jednych bardziej mandarynkowy, dla innych bardziej pomarańczowy - dla mnie po prostu jest to mocno energetyczny krem. I śmiać mi się z siebie w poniedziałek rano chciało, kiedy zaspana wypiłam duszkiem kawę szybko stwierdziłam na głos: 
"dobra, ide po Orange Energy niech mnie postawi na nogi, bo się nie ruszę" - No bywa, że czasami krem działa lepiej niż kawa, ale ja to lubię :) i będę kupować, w planach mam wersję różana, bardziej nawilżającą. Myślę, że na jesienną monotonie różany ogród to będzie wielka miłość. 
Od kiedy zaznałam kosmetyków naturalnych, ciężko mi myśleć nawet o aptecznych seriach.
Jestem przekonana, że ten słoiczek zużyję w przeciągu 6 miesięcy jak obiecuje producent, i zrobię to z wielką przyjemnością!



*skład: Citrus Aurantium Dulcis (Orange Blossom) Flower Water, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil, Cetearyl Glucoside, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Cetyl Alcohol, Glyceryl Monostearate, Tocopherol (Vitamin E), Glycerin, Matricaria Chamomilla (Chamomile) Flower Extract, Benzyl Alcohol, Potassium Sorbate, Dehydroacetic Acid, Parfum, Limonene*, Linalool* *Naturalnie występujące olejki eteryczne
Cena: 49zł
Pojemność: 60ml
Dostępność: sklep internetowy Make Me Bio [klik], aktualne promocje znajdziecie na profilu FB [klik]